wtorek, 28 września 2010

Pora na dobranoc...

I mimo,że jak co dzień tak i dziś średnio się wyspałam, to jakoś nie ciągnie mnie jeszcze do łóżka..Mały mężczyzna już mocno rozkopuje swoją kołderką,co zapowiada rychłą pobudkę na cyca, a i Duży od dawna śpi...kiedyś gdy było nas dwoje perspektywa snu z Dużym (i jedynym) była jakoś ciekawa...(i choć nie uważam,że to Małego wina to jednak pojawienie się Jego zmieniło wiele, a może tylko pokazało niedoskonałości w naszym związku?!) I choć zawsze było tak,że to On pierwszy przytulał się do podusi, bo mnie zwykle było szkoda dnia na sen,to jednak On czekał aż przyjdę do łóżka i nawet przez sen przytulał się do mnie, jakby nic wcześniej nie spał a czekał na mnie...dziś kładę się do łóżka do współlokatora, albo do obcego mężczyzny, z którym niechcący spłodziliśmy dziecko i ktoś nas zmusił do przyrzekania przy ołtarzu,a tak naprawdę oboje nic do siebie nie czujemy...
Mój Mąż ostatnimi czasy dużo pracuje (z czego w sumie cieszę się i naprawdę Jego chęci do pracy doceniam bo wreszcie poprawiła się nasza sytuacja finansowa) i wraca prawie codziennie ok 20...i ja przywykłam do tego,że wraca tylko po to by zjeść obiado-kolację, wykąpać się i iść spać,przywykłam ,że nie pomaga mi już w niczym, bo wiem,że nie bawi się tylko ciężko pracuje i wraca zmęczony,więc nie miałabym serca kazać Mu choćby zmyć naczyń po kolacji...ale , no właśnie jest ale - tylko On pracuje, tylko Jego dzień jest męczący i tylko On zasługuje na uznanie i współczucie i zrozumienie... przecież ja nie pracuję, siedzę w domu i TYLKO zajmuję się dzieckiem...przecież sprzątanie, które o dziwo codziennie jest konieczne, zmywanie (po wieczornej kolacji i często nie tylko !), gotowanie nowego obiadu, pranie, prasowanie i załatwianie różnego rodzaju spraw począwszy od spraw dotyczących dziecka (lekarze,laboratoria) a na wycieczkach po sklepach, bankach i innych miejscach skończywszy - to wszystko odwalają za mnie krasnoludki!
Z dnia na dzień oddaliliśmy się od siebie, przypuszczam,że zaczęło się od tego,że na początku rozumiałam,że mąż zmęczony wraca do domu dowypoczętej całym dniem żony i jeśli coś komuś się należy to własnie Jemu...Jemu należy się obiad na stole, a po jedzeniu kąpiel i spanie...a ja schodziłam Mu z drogi,bo przecież On taki zmęczony,więc nawet o pomoc nie prosiłam w niczym...z czasem On przyzwyczaił się do mojej samodzielności i teraz kiedy nawet mógłby pomoc to nie czuje chyba takiej potrzeby(zresztą to chyba zawsze był mój problem, nauczyłam się od mojej kochanej mamy radzenia sobie bez niczyjej pomocy a przyzwyczaić faceta,że Jego pomocy się nie oczekuje to chyba najgorsze)...a ponadto On chyba nie docenia tego co ja robię, bo przecież nigdy nie usłyszę miłego słowa,czy najmniejszego wyrazu wdzięczności i zrozumienia, a przecież tak naprawdę urabiam się codziennie porządnie. 
Przecież mój dzień to nie leżenie...pobudka najczęściej ok 7 i jak synuś już nie chce spać to i mamie nie da pospać, potem chwilę muszę się z Nim pobawić (jakąś godzinę, gdy nie chcę wstawać jeszcze a On nie pozwala zasnąć), potem ja przy akompaniamencie marudzącego syna (że raczyłam odejść od Niego i zająć się czymś) usiłuję zrobić i zjeść sobie śniadanie...potem Mały robi się mega męczący-bo już jest śpiący,więc jak zaśnie to mam chwilę dla siebie?Nie jest to ani chwila ani dla siebie...bo śpi zazwyczaj koło 3 godzin i na pewno nie jest to czas dla mnie,przynajmniej ja go tak nie spędzam.. wtedy doprowadzam mieszkanie do porządku, sprzątam bałagan po dniu wczorajszym w pokoju kuchni i łazience(jakoś codziennie tak jest), jednocześnie zabieram się za obiad a od czasu do czasu prasuję stertę maleńkich ubranek ...i tylko dobra organizacja sprawia,że zanim syn wstanie to wszystko jest zrobione...potem jak wstanie już nie bardzo mogłabym to wszystko zrobić, bo przecież ciężko wszystko robić z synkiem wymagającym stale mojej uwagi, a przecież często jest,że muszę iść pewne sprawy załatwiać, czy to do przychodni, która jest blisko czy też do różnych miejsc do miasta i wtedy to mega wyprawa na kilka godzin i kilka kilometrów pokonanych na nogach! Wtedy po śniadaniu tacham najpierw pusty wózek na parter (z 4 piętra), potem wracam po synka i idziemy do różnych miejsc, gdzie najczęściej namęczę się z wnoszeniem wózka (niestety mało jest miejsc przyjaznych matkom z dzieckiem w wózku i jak nie natrafię na uczynnych ludzi to radzić muszę sobie sama), potem powrót do domu to dopiero masakra, bo po 1 jeśli dużo czasu upłynęło od karmienia to (jak np było dziś) wracam szybkim tempem do domu przy akompaniamencie synka, którego niczym nie uspokoję...tzn jest jedna taka rzecz,ale niesienie Go to kiepski pomysł a karmienie w parku jak dla mnie tez odpada ! Potem jeszcze wejść na 4 piętro!! Wózek znów wnoszę na 2 razy Kubuś w gondoli i najczęściej zakupy, których wciąż nie nauczyłam się robić małych (gdy idę sama!) a potem stelaż...gdy jestem już w mieszkaniu padam na twarz...a wtedy Dzidzia płacze jeszcze bardziej,bo poczuł,że już nie jedzie i przypomniało Mu się,że jest głodny jak cholera...więc trzeba rzucić wszystko i nadstawiać cyca!I jak zaśnie to chwila dla mnie?! Ależ skąd, podobnie jak w przypadku, gdy akurat nie mam potrzeby wyjść z domu (patrz wyżej) zajmuję się sprzątaniem, gotowaniem itd itp...gdy przychodzi wieczór a Tatuś pracuje dłużej to i przygotowanie kąpieli jak i sama kąpiel jest na mojej głowie...potem jeszcze przygrzać obiad mężowi i zjeść z Nim, bo On oczekuje,że właśnie będę z jedzeniem czekała na Niego! A jeszcze dodać trzeba,że dodatkowym utrudnieniem dnia jest wysłuchiwanie płaczu dziecka, czasem taki płacz potrafi tak zdenerwować,że ręcę się trzęsą i człowiek czuje się bezsilny...i tylko Bogu chwała,że ja znajduję o dziwo tyle siły spokoju w sobie,że ja jako największy nerwus świata nie wychodzę z siebie,a wręcz wciąż potrafię spokojnie mówić "synuś,kochanie" i uspokajać Go...co tatuś nie potrafi, u Niego płacz dziecka szybko sprawia,że staje się bezradny i co robi?Oddaje syna mi, mówiąc "głodny jest" i wtedy umywa już ręce,bo przecież cyca nie wyjmie...I tak dzień po dniu...a przychodzi weekend i co? Tatuś ma więcej czasu dla nas? A skąd, najczęściej idzie do pracy ale na krócej, tyle,że wtedy pod Jego nieobecność ja i tak zdążę urobić się...a w ostatnia sobotę od kiedy to jesteśmy w trakcie tzw cichych dni to już przeszłam samą siebie, bo wysprzątałam dokładnie nasz główny pokój, łącznie z myciem okien , upraniem i zawieszeniem firanek , że o wycieraniu kurzy czy odkurzaniu podłogi i myciu jej już nie wspomnę bo to standard cotygodniowy...
Poza tym jak Tatuś ma wolny (czy wolniejszy dzień) to nie domyśli się,żeby pobyć ze mną-przecież ja do cholery też Go potrzebuję, wtedy najczęściej zajmuje się sobą i swoimi sprawami i jak gdzieś idzie to wciąż jest tak dawniej, wciąż nie spieszy się, przecież mógłby pomyśleć "mam dziecko, mam żonę , Oni mnie potrzebuję, musze się spieszyć"...a jak już idzie do swojej rodziny...to już w ogóle spieszyć się nie będzie...to tyle z nowych problemów, (tzn powstałych po narodzeniu dziecka) a przecież są stare problemy-Jego zbyt duże chęci do alkoholu i choć nie zdarza się na szczęście to bardzo często, to jednak wtedy nie zna umiaru, a jak już pije (a pije beze mnie,tzn ja w domu a On gdzieś, gdzie niby przypadkiem i nieplanowanie pił) to wraca w takim bojowym nastawieniu,że wychodzi na to,że to, że bardziej winną jestem ja niż On...poza tym ja wciąż nie pozbyłam się uczucia,że tak naprawdę On nigdy mnie nie kochał-przecież to ja gdy Go poznałam zakochałam się w Nim do szaleństwa, to ja prowokowałam sytuacje by się spotkać, by mieć najmniejszy z Nim kontakt, a przy tym godziłam się na wszelkie Jego propozycje i choć często później nie miałam do siebie szacunku to jednak na następną propozycję odpowiadałam w ten sam sposób - OK! Podałam Mu się na tacy w zasadzie, walczyć, zdobywać mnie nie musiał nigdy...więc nie zależało Mu pewnie tak, jakby zależało Mu gdyby musiał włożyć trochę wysiłku w zdobywanie mnie...
Tak więc kończąc moje nocne rozważania krótkie podsumowanie...nie wiem czy nadal Go kocham,a jeśli nie?To chyba oznaczałoby,że nie nigdy Go nie kochała, bo co,tak szybko by mi przeszło? W końcu jesteśmy ze sobą 3,5 roku.Więc jeśli nie kochałam Go,to wyszłam za Niego tylko dlatego,że już czas?Czy naprawdę tak bałam się,że latka płyną a ja nadal panną, bez szans na dziecko którego tak zawsze pragnęłam? Dziś chyba wolałabym przypadkowego kogoś wybrać na ojca tak, by zrobił co trzeba i zniknął...bo w razie ewentualnego rozstania z mężem batalia o syna jak i rozwód będzie bardzo bolesny dla mnie...i dopiero wtedy Mąż pokaże jakim Chamem jest-z czego zdaje sobie doskonale sprawę i wręcz jest dumny!
Myślę raczej  że nie jest tak...myślę,że jednak kocham Go,ale chwilowo nie radzę sobie z tym uczuciem? Bo tak bardzo czuję się zmęczona (choć to miłe zmęczenie:) ), a przy tym tak bardzo niedoceniana ...czasem mówię o tym co czuję mężowi i co On na to? Odbija piłeczkę "a ja to nic nie robię"...a wystarczyłoby,żeby przytulił i pokazał,że docenia wszystko co robię,bo przecież chyba nie ma tego tak mało?Chciałabym,żeby spieszył się do domu,żeby odciążyć mnie choć trochę...a ponadto chciałabym wiedzieć,że ja też dla Niego się liczę,bo coraz częściej mam wrażenie,że Syn dla Niego jest najważniejszy,a ja jestem to jestem...
Chciałabym,żeby nadal (jak kiedyś) czekał na to aż się położę nocą do naszego wspólnego łóżka, żeby mimo,że od dawna już śpi przez sen przytulił mnie i żebyśmy tak zasnęli...
Czy to za wiele czego chcę?.....



Bez tego nie umiem być szczęśliwa...szczęście i to wielkie szczęście daje mi Syn, On daje mi radości za siebie i tatusia...i tak często rozklejam się patrząc na Niego...bo dzięki Niemu uśmiecham się mimo tego,że serce krwawi...

sobota, 25 września 2010

Soczki,zupki i deserki

Jak ten czas szybko biegnie, wydaje mi się jakby to było wczoraj gdy chodziłam jeszcze z syneczkiem w brzuchu, a tu już ma 5-ty miesiąc (4 skończone) i zaczyna jeść inne pokarmy niż tylko mamusine mleczko:) Od poniedziałku do środy podawałam Mu soczek z Babcinej marchewki, w czwartek dostał pierwszą zupkę z marchewki i ziemniaczka, a dziś (w piątek) dostał pierwszy deserek z jabłuszka:) Najgorzej szło z jabłuszkiem,co dziwne,bo było przepyszne i słodziutkie:)
Teraz tylko patrzeć jak przestanie pić mamusi mleczko...potem zacznie chodzić,mówić...a potem pójdzie do szkoły.....czas tak szybko biegnie...

środa, 22 września 2010

...a wydaje się jakby to było wczoraj gdy przyszedł na świat mój Skarb:) Choć lekko nie było (zresztą nie uwierzę w żadne opowieści typu "mój poród był lekki i przyjemny" )to jednak w momencie,gdy Synuś już leżał na moim brzuchu wszystko poszło w niepamięć: kilkanaście godzin spędzonych w szpitalu walcząc o odpowiednie rozwarcie i ból jaki z tym się wiąże...od tego momentu wszystko już było bezbolesne-a jeśli był jakiś ból to świadomość,że już Bobas jest na świecie-cały i zdrowy-sprawiała,że się go nie czuło..."urodzenie" łożyska, szycie...to pikuś:) 
Chwila, w której po raz pierwszy Go zobaczyłam, poczułam na brzuchu (już od zewnątrz) - BEZCENNA! Nie da się tego z niczym porównać...dlatego ściskałam Go, całowałam i powtarzałam z płaczem "mój synuś".
Potem gdy już czekałam na wywiezienie z porodówki i gdy już przywieziono mnie na oddział i dostałam swojego Skarba umytego, zbadanego i ubranego wciąż popłakiwałam...bo przecież to cud! Mam swoją malutką istotkę! Część mnie i tatusia!

A dziś mija 4 miesiące od tego wydarzenia (dokładnie w tej chwili-o godz. 12:05) i wciąż zdarza mi się płakać patrząc na Niego i nie mogąc uwierzyć w swoje szczęście.

Wszystkiego najlepszego Słoneczko  cmok Rośnij zdrowo.

PS. Jeszcze ząbki nie spieszą się z wyjściem, ale gdy tylko będą wychodzić ja będę je odnotowywać:)

wtorek, 21 września 2010

Awaria...zdrówka:(

A tak dobrze już mi szło...od czasów ciąży omijały mnie z daleka infekcje...no ale stało się:( Mam straszny katar, który początkowo pomyliłam z katarem siennym i od niego boli mnie głowa:( Gorzej,że z wiadomych powodów jestem najbliżej mojego słoneczka i brak możliwości zmiany tego stanu-mąż przecież musi pracować, a nawet gdyby nie musiał to nakarmić nie nakarmi:( przez co i tak musiałabym być blisko mojego aniołka:(
Mam nadzieję,że te wszystkie opinie ,że w mleku przeziębionej matki karmiącej są przeciwciała, które chronią maluszka są prawdziwe i naprawdę mój synuś ustrzeże się przed chorobą...oby,bo to ostatnia rzecz jakiej bym chciała-patrzeć na swoje chore dziecię!
A w ogóle dziś zrobiliśmy pierwszy mały kroczek-dziś Synuś dostał parę łyżeczek soczku z marchewki-z babcinej marchewki, a więc jak najbardziej zdrowej i nie skażonej:) Czas w końcu wprowadzać nowe pokarmy.

piątek, 17 września 2010

Ledwo po naprawie...i znów awaria:/

Moje małżeństwo (bo o jego naprawie i awarii mowa) przypomina starego grata, który nawala po czym sprytny mechanik naprawia tak,że nie wygląda na grata-a jeśli nawet wygląda to przynajmniej da się jeździć nim znowu...kiedyś słyszałam jakąś złotą myśl,że związek można porównać do dzbanka - jeśli potłucze się można go posklejać,ale już nigdy nie będzie jak nowy, już zawsze będzie posklejany...nie wiem,ale oba porównania są w sumie na miejscu..
Po paru dniach względnego spokoju (chyba nawet dokładnie 2 dniach!) przyszły znów gorsze chwile...albo mi się zdaje albo coraz mniejsze przerwy od awarii do awarii...jak tak dalej pójdzie (jak tak często będą powtarzały się awarie) trzeba będzie grata oddać na złom...
Jak zwykle zepsuła się niby mała część (i niby nie tak ważna jak np silnik) ale jednak jechać dalej gratem się nie da...Bo czym jest brak pomocy zmęczonej po całym dniu żonie (zajmowaniem się absorbującym dzieckiem i całym domem i jeszcze zaliczeniem wizyty w Przychodni),czym jest fakt,że można siedzieć przy dziecku-które mogłaby w danej chwili poleżeć same gdy żona biega i zajmuje się wszystkim sama jakby nadal sama w domu była, jakby mąż wcale jeszcze nie wrócił, czym jest fakt,że mąż może zajmować się jednym-patrzeniem na dziecko, gdy w ciągu dnia żona potrafi w tym samym czasie zrobić setki innych rzeczy, czym jest fakt, że mąż znów odzywał się do żony z jakąś wrogością w głosie (a w najlepszym razie obojętnością),czym jest fakt,że mąż znów nie okazuje wdzięczności za przygotowany obiad,a wręcz jakby nim gardził? No czym to wszystko jest? Małymi usterkami(??)...a jednak grat nie chce ruszyć:(

Kurcze a może od tego grata za dużo się wymaga? Może on musi być gratem, musi ledwo zipać i psuć się wciąż? Może trzeba przyzwyczaić się do tego stanu rzeczy? A nie nad każdą awarią rozczulać się?

A na kogo wyrośnie mój syn? Mój synek ukochany, który nie z własnego wyboru (nawet pewnie nie z wyboru rodziców) rosnąć będzie w atmosferze wiecznych kłótni? Jaki związek kiedyś On stworzy? Czy Jego związek tez będzie przypominał wciąż psującego się grata?Przecież jest z wyglądu podobny bardziej do taty...to może charakter będzie miał po mamusi?Oby...załamana byłabym,gdyby mój syn już całkiem był kopią swojego taty...Boże nie pozwól!

Będę starała się (i modliła o to) aby wychować synka odpowiednio, tak aby szanował mamusie, w końcu przecież jak traktuje syn matkę tak kiedyś będzie szanował swoją kobietę...
kurcze,przecież ja to powiedzenie znałam od wieków i co?Czerwona lampka nie zapaliła mi się wtedy gdy widziałam te relacje? No cóż...daremne żale , próżny trud...dziś trzeba pomyśleć raczej nie po co było kupować akurat to auto tylko co z nim dalej,po raz któryś (już przestałam liczyć który) naprawiać czy z pewnym żalem oddać na złom...przecież kiedyś nie wyglądało,że koniec ma taki przyjść??...hmmm.....a może od początku widać było wady ukryte,a nie chciało się ich widzieć?

Niestety to za drogie auto,żeby ot tak się go pozbyć...trzeba dokładnie się nad tym zastanowić....czy może warto naprawiać?....i z tą myślą będę pewnie wciąż zasypiała........

poniedziałek, 13 września 2010

"Myśli czarne na co dzień mam"

...Nie chcę czuć jak stajemy się wobec siebie zimni.Dobrze smakuje kawy łyk świeży powietrza chłód w każdy dzień gdy Ciebie brak [...]słowa z Twych ust,że się starasz jak nikt, korowody Twych kłamstw nie przysłonią mych prawd,jeśli taką miłość chcesz dać mi to, samotnie spędzę noc"

Kiedy prawie rok i 3 miesiące temu stałam po ołtarzem i deklarowałam: "biorę sobie Ciebie M-u za męża i ślubuję Ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz,że Cię nie opuszczę aż do śmierci" naprawdę w to wierzyłam i naprawdę rozumiałam każde słowo...przysięgałam z pamięci nie czekając na pomoc księdza , tyle razy o tym myślałam,że już to znałam na pamięć...no właśnie,może za długo czekałam,albo może zbytnio przejęłam się,że czekam długo...no i może trzeba było czekać dalej...tak bardzo chciałam mieć prawdziwą rodzinę (swoją własną), być żoną, matką...a tak czas uciekał i obawiałam się,że nie zdążę?
Czasem warto poczekać...a nie brać co dają....

Skąd teraz takie myślenie? Otóż w moim małżeństwa regularnie powtarza się to samo-kłótnia (nie zawsze o coś ważnego ale zawsze z gwałtownym przebiegiem-jak mała chmura z której duży deszcz pada),potem niewłaściwe wychodzenie z sytuacji , względny spokój przez jakiś czas i potem kłótnia...i tak dalej...

Co tym razem?
Mała chmurka-piątkowa sprzeczka, która nie zapowiadała burzy...Mąż jak ostatnio ciągle pracował do późna...nasz pies,który ubóstwia swojego pana czekał na Niego...i jak zwykle gdy poznał,że Pan wjechał na parking pod blokiem wybiegł do przedpokoju i czekał...zastanowiło mnie to,gdyż zwykle daje znać,że wyjeżdża do domu i że mogę wstawiać Mu obiad,by zdążył się ugotować zanim Mąż wróci..wyjrzałam przez okno i ledwo Go dojrzałam, auto stało dość schowane (pewnie specjalnie)..wtedy rozbawiło mnie to,i pomyślałam że to dość dziecinne zachowanie (że siedzi w aucie i popija piwko w tajemnicy przed żoną) i pomyślałam-pobawię się i ja:) Zadzwoniłam do Niego i pytam za ile wyjeżdża? A On mówi,że właśnie wyjeżdża i za 20 minut będzie...więc pociągnęłam zabawę dalej więc spytałam czy wstawiać ziemniaki?No i tak zrobiłam...początkowo chciałam wyjść i pokazać Mu,że wiem o Jego kłamstwie ale zmęczona całym dniem uznałam,że nie chce mi się i wolę zjeść obiadokolację...minęło prawie 40 minut gdy mąż wszedł do domu,pokazał mi się tylko-wsadził głowę między drzwi łazienki, w której byłam i zabrał psa na spacer...wrócił dość szybko (za jakieś 5 minut) i ja (dalej grając się w Jego grę) zaczęłam zastanawiać się czy przyzna się, a jeśli nie to pozwolę Mu się pogrążyć dalej i pytam-piłeś? A On,że tak na spacerze..więc pytam,tak szybko wypiłeś?Jaka to przyjemność wypić tak szybko piwo,nie delektując się? Zaraz pytam co tak długo jechałeś, 20 minut które sam sobie dałeś to było aż świat a Ty przyjechałeś za 40!! A On mówi,niby odpowiadając na pytanie, niby nie : "z autem coś się dzieje", więc dopowiadam chcąc by do końca się pogrążył: dlatego tak długo jechałeś? I jak odpowiedział : TAK spytałam, a nie dlatego,że od pół godziny siedziałeś w aucie pod blokiem...i co mój mąż? Patrzy mi w oczy i łże-"nie prawda,dopiero przyjechałem,a gdzie stałem?a przecież gdzie indziej auto stoi teraz"....uznałam za bezcelową dalszą rozmowę mówiąc; kłamiesz patrząc prosto w oczy, zrób więc sam sobie obiad i zjedz sam,bo ja już jadłam nie będę Ci także towarzyszyła bo jesteś tchórzem i kłamcą...czyt. wycedź ugotowane już ziemniaki, nałóż sobie ugotowane ziemniaki i pulpety! Mąż przyzwyczajony do sytuacji,że to Żona to robi i że Ona z jedzeniem obiadu też czeka na Niego (mimo,że pada z głodu dużo wcześniej) to jeszcze bardziej podnosi żonie ciśnienie,nie godząc się na taki porządek rzeczy i gardzi obiadem: jeść nie będę...Tego już było za dużo! Więc wyładowałam swoją frustrację na Jego ramieniu...co dopiero Go rozwścieczyło...to ja cały dzień zarzynam się by ze wszystkim do Jego powrotu zdążyć-posprzątać dom,ugotować obiad,uprać, uprasować i nierzadko iść jeszcze do sklepu a wszystko to jednocześnie zajmując się niemowlakiem a On nie docenia-powiedziałam...i poszłam do łóżka...może czuły i kochający mąż wszedłby i powiedział-doceniam to wszystko,przepraszam....ale nie mój...mój wszedł do pokoju (po bieliznę,bo szedł brać kąpiel) i mówi-nigdzie jutro nie jadę,za to,że mnie uderzyłaś (a mieliśmy od dawna zaplanowane spotkanie z moimi znajomymi z czasów studiów)...i tym sposobem nic już nie liczyło się...tylko to,że podniosłam an Niego rękę...tyle z piątku....w sobotę po południu z dzieckiem pojechałam do znajomych...mąż poszedł do szwagra pomóc Mu w remoncie...miał wrócić do domu , posprzątać w domu, pozmywać i wyprowadzić psa...ja tego wszystkiego w ramach buntu za piątek nie zrobiłam (a jednocześnie chcąc pokazać jak będzie wyglądać wszystko gdy ja zajmę się tylko opieką nad dzieckiem a nie będę zaharowywać się chcąc zrobić dużo więcej niż to)...wróciłam w niedzielę w południe (na drogę w nocy nie odważyłam się)...mąż nadal był u szwagra (choć twierdzi,w co nie wierzę,że wieczorem wpadł do domu zająć się psem)...przyjechał ze mną, zabrał psa i ze szwagrem poszedł na spacer...trwał On dużo dłużej niż zwykle...i za długo jak na to,że pierwszy raz od tygodnia ma czas pobyć z żoną i pokazać się synowi, który nie ogląda taty,bo jak tamten wraca z pracy to Junior już wykąpany (sam przez mamę!) śpi w swoim łóżeczku...okazuje się,że był głodny więc poszedł do swoich rodziców na obiad...nie wiem,może się mylę,ale wydaje mi się,że jak jest się głodnym to robi się obiad...tak dotąd było...a On robi tak jak wspomniałam i przynosi żonie też obiad za co spodziewa się wielkiego podziękowań...ale moja urażona duma (całą trzydniową sytuacją) nie pozwala na zjedzenie tego, mało tego - nie pozwala na rozmowę z Nim(zamieniliśmy parę słów,gdy dowiedziałam się,że mogłam nie jechać i gotować Mu obiad a nie On głodny musiał iść do rodziców), moja duma nie pozwala nadal robić cokolwiek w domu, cokolwiek niezwiązanego z opieką nad dzieckiem, które już zawsze będzie priorytetem...nie wiem czy jakieś wnioski tym razem Mąż wyciągnął...nie wiem,bo zwykle nie wyciąga wniosków i dlatego z jakiś czas kłótnia pojawia się (i to broń boże nie oczyszczająca ani nie naprawiająca relacje kłótnia)...niby wieczór zszedł na próbach męża nakłaniania mnie do rozmowy,ale ja tak nie chcę, ja tak nie potrafię przejść nad czymś do porządku dziennego i jakby nigdy nic zacząć rozmawiać jak było u znajomych..bo jak to nic się nie stało? Stało i to dużo!
Poczułam,że On nie docenia tego co ja robię...ja powinnam całować Go po stopach za to,że ciężko pracuje....a wszystko inne to mój obowiązek za który wdzięczności nie powinnam się spodziewać...a poza tym On ma prawo robić co chce i kiedy chce, a w szczególności gdy ma mi coś za złe...jak np wyjazd samotny (bez Niego) 

"Nikt nie jest wart Twoich łez, a ten kto jest nigdy nie pozwoli Ci płakać" - kiedyś gdzieś to słyszałam...może kiedyś trzeba było dobrze rozważyć każde słowo? Dlaczego opamiętanie przychodzi tak późno? Dlaczego dopiero teraz spadły mi klapki z oczu i dopiero teraz dostrzegam różnice między nami, między wartościami jakie wyznajemy, dlaczego dopiero teraz widzę,że dla Niego najważniejszą osobą jest On sam...i wreszcie dlaczego dopiero teraz dostrzegam, że to nie może być miłość?!

I kiedy dodam ciąg dalszy tekstu tak bliskiej mi piosenki Kasi ?
"Dziś wiem,że kiedyś znajdę mych łez serce warte, mam czas by czekać na znak"?

czwartek, 9 września 2010

Plus minus 20 kroków wstecz

Udzielanie się na wszelkiego rodzaju forach ma tę dobrą stronę,że można w przypływie takiej potrzeby wyrzucić z siebie wszystko co nam na sercu leży...ale co jeśli przy okazji innego tematu przypomina się coś na co akurat na danym forum nie powinno być miejsca...tzn jeśli coś co przypomniało się nie pasuje na to forum? Od tego jest blog:) Od tego jest dla mnie mój blog!Pewnego rodzaju psychoterapią...
20 kroków wstecz (plus minus) gdzie każdy jest jak rok miniony...
Dalej niż 26 kroków wstecz było wszystko ok...mamusia, tatuś, dwie małe córeczki, budowa upragnionego domku...sielanka...a tak przynajmniej wydawałoby się...Ale właśnie 26 kroków wstecz wszystko posypało się...tatuś stwierdził,że Jego problem(y) są zbyt wielkie by sobie z nimi poradzić, a mamusia nie pomoże,więc nie warto zawracać Jej głowy...i uznał,że po drugiej stronie będzie Mu lepiej!Jak uznał tak zrobił..paradoksalnie wybrał do tego strych nowobudowanego (a jeszcze nie wykończonego) domu, rzucając klątwę na mieszkające później tam kobiety (kobietki)...Mamusia będąc silna osobą poradziła sobie z pozostałymi pracami wykończeniowymi... poradziła sobie z trudnym w owym czasie wyposażaniem domu, gdy w sklepach nic nie było...a przy tym z dzieleniem czasu między wychowaniem małych dzieci, pracą i budową domu...
23 kroków wstecz wyszła ponownie za mąż za złotego człowieka z dwójką synków i podobnym obciążeniem (Jego żona również poradziła sobie w taki sam sposób z problemami co w/w tatuś)...Ale niestety nie wszystko złoto co się świeci...Problemy w stylu moje , Twoje wciąż pojawiały się...aż jakieś 20 kroków wstecz gdy starsza córeczka zaczęła dorastać zaczęły się nowe problemy...gdy nowy tatuś zaczął dostrzegać problemy, których nikt nie dostrzegał i zaczął wszczynać awantury na tym tle...głównie za sprawą zbyt często w tamtym czasie wypijanego przez niego alkoholu..Młodsza córeczka (będąc podobnie silną jak mamusia osobą) wciąż musiała interweniować w obronie siostry..choć tyle co wtedy mamusi przyszło przejść (znowu) to tylko Bóg jeden raczy wiedzieć ...Dopiero jakieś 10 kroków wstecz wszystko unormowało się...dziś nowy tatuś to kochany dziadziuś dla dzieci obu dziewczynek i w ogóle przyjazdy wszystkich dzieci (z rodzinami) do domu rodzinnego (na którym klątwa przestała się ujawniać w taki sposób jak dawniej) to miłe rodzinne spotkania...i każdy wraca tam chętnie!

Co nas nie zabije to nas wzmocni?! Na pewno na naszą osobowość ma wpływ sytuacja w domu rodzinnym...pewnie gdyby wszystko ułożyło się inaczej dziś umielibyśmy inaczej sobie radzić w życiu, inne decyzje podejmować, być bardziej spokojnymi, mniej wybuchowymi i nie tak skłonnymi do depresji...

Dlatego jest pytanie-na które ostatnio odpowiadałam mamusi-kiedyś było inaczej?ludzie się nie rozwodzili?
Nie,było tak samo...tyle, że kiedyś ludzie nie rozwodzili się tak chętnie - kiedyś kobiety tkwiły w małżeństwach pomimo,że tam się nie układało, dla źle rozumianego dobra dziecka! 
Dziś jest inaczej..dziś ja wiem,że gdy w moim małżeństwie dalej będą tak powszechne kłótnie i także za przyczyną alkoholu to dla dobra dziecka będzie najlepiej zakończyć to...lepiej spędzać czas trochę z mamą trochę z tatą niż wysłuchiwać kłótni,albo co gorsza być świadkiem wyboru drastycznego rozwiązania ...to nikomu nie służy...może poza osobą,która tego się dopuszcza,Ona ma już spokój (choć będąc osobą wierzącą powinna wiedzieć,że może przyjdzie Jej-Mu się spalać w ogniu piekielnym) za to pozostawione dzieci żona (czy mąż) już zawsze będzie żyło z piętnem tego strasznego wyboru..."niewinne dzieciństwo?stary, zapomnij!!" [Liroy]

Z dedykacją dla mojej ukochanej mamusi ....Mamusiu, wiem,że nie miałaś ze mną lekkiego życia i nadal zdarza mi się sprawiać Ci przykrość,ale wiedz,że na mnie to wszystko też miało wpływ, pewnie byłabym inna gdyby nie to wszystko...na pewno bardziej opanowaną a przez to łatwiej byłoby nam się dogadać ....ale doceniam wszystko co dla nas zrobiłaś i że poradziłaś sobie ze wszystkim (Sama:( ) i bardzo Cię kocham i szanuję....[Twoja młodsza córeczka]

środa, 8 września 2010

Im więcej do zrobienia tym więcej zrobione

Niby brzmi jak masło maślane, ale ja tak właśnie mam...gdy nie mam nic do roboty czy po prostu nie za dużo do roboty, to nawet tego minimum nie zawsze uda mi się zrobić...a gdy mam na głowie dosłownie wszystko to nagle okazuje się,że 24godziny na dobę to wystarczająco by się ze wszystkim wyrobić...
Tak było np dziś...dzień się już kończy a ja wyrobiłam się ze wszystkim co zaplanowałam...a trochę (wg mnie) tego było: sprzątanie,pranie, gotowanie obiadu, spacer połączony z zakupami, a oczywiście prócz tego zajmowanie się coraz bardziej absorbującym (bo już coraz bardziej zainteresowanym światem) Juniorem...teraz tylko wykąpać Potomka (Juniora), nakarmić i położyć Go spać...a potem wstawić obiadek dla Tatusia (który ostatnio bardzo wziął sobie do serca zarabianie na pieluchy dla Synusia - i nie tylko to i zaharowuje się na śmierć niemalże-od 6 do 21!) i zjeść z Nim (drugie danie:) ).
Wielkimi krokami zbliża się pora kąpania...czas uciekać-do roboty dalej:) Ależ jestem dumna z siebie wiedząc,że nie spędziłam dnia na słodkim nieróbstwie:)

poniedziałek, 6 września 2010

Wszystko co dobre kiedyś się kończy

Tak samo weekend..i choć odkąd nie pracuję mam niekończący się weekend to jednak prawdziwy weekend jest wyjątkowy...a przynajmniej niedziela...wszystko odświętne i wyjątkowe: śniadanie,obiad, ubranie i wyjście do kościoła...dziś wypadło także wyjście od wielkiego dzwonu a mianowicie do teściów mieszkających tak blisko,że codziennie wychodząc z domu po cokolwiek mija się Ich blok:)
Mogłabym rozpisywać się jak było...ale i tak doszłabym do zakończenia...a to dość podniosło mi ciśnienie i pogorszyło nastrój,więc po co wspominać...nic nie zmieni faktu,że jestem matką, odpowiedzialną matką , troskliwą matką i doskonale umiem dbać o swoje dziecko i wiem co i kiedy jest dla Niego właściwe:) I tym sposobem nie muszę denerwować się jeszcze raz musząc wspominać pewne incydenty...:) 
I to dedykuję swojej teściowej, która powinna usłyszeć coś...i powtórzę się :
jestem matką, odpowiedzialną matką , troskliwą matką i doskonale umiem dbać o swoje dziecko i wiem co i kiedy jest dla Niego właściwe!
I tym miłym (??) akcentem kończę dzisiejszy wpis..i udaję się, wzorem Syna i Męża, do łóżeczka, na podusię...spać:)

niedziela, 5 września 2010

Przy sobocie po robocie

Jak zwykle w sobotę Ja (zwana w dalszej części Mamą lub Mamusią) miałam dużo roboty różnej i nikogo do pomocy, Mąż (zwany dalej Tatą lub Tatusiem) ciężko pracował, a Jakub (zwany dalej Synkiem, Synusiem, Potomkiem, Maluchem) jest za malutki,by pomóc w czymkolwiek:).
Teraz, korzystając z tego,że Synuś zdrzemnął się (swoją drogą mam nadzieję,że nie traktuje tego jako nocny sen,bo jeszcze czeka na Niego kąpiel) chcę podsumować dzień...i chwilę odsapnąć:)
Dziś dzień (podobnie jak inne dni) zaczął się wcześnie, bo już ok 7, gdy Potomek obudził się i domagał cyca, co dostał i chyba zasnął...chyba, bo Mama na pewno zasnęła, a przynajmniej zdrzemnęła się (wciąż nie wypoczęła po nocnym kilkukrotnym wstawaniu do Synka)...nie dane Jej było pospać za długo,gdyż za niedługi czas Potomek zaczął marudzić (swoją drogą On chyba wyspał się mimo,że przecież i On budził się w nocy na karmienie!)..wyglądało to tak: marudził (co niby płaczem nie było ale jednak spokojnie spać Mamusi nie dało), więc Mama otwierała oczy,a wtedy pojawiał się szeroki jak rogal uśmiech na buźce Potomka, zmylona tym Mama (myśląc,że Synek już przestanie marudzić) zamykała oczy i znow dało się słyszeć to samo...no więc ZNÓW Maluch wygrał...spania już nie będzie, karmienia zresztą też,bo przecież nie powinien był jeszcze zgłodnieć od ostatniego karmienia...dlatego jedzenie dostała Mama (choć to chyba źle ujęte, biorąc pod uwagę,że sama musiała sobie śniadanie zrobić) i zaraz po tym, po ubraniu siebie i Potomka w ubrania inne niż nocne i po zniesieniu z 4 piętra na raty wózka i Potomka, Mama pchając wózek (z Maluchem w środku oczywiście) była w drodze na zakupy...za niespełna godzinę wracali z pokarmami ważącymi drugie tyle co Potomek i znów wejście na 4 piętro..i znów na raty! 
Po powrocie Potomek zmęczony i głodny, dostał cyca i zasnął...a mama mogła zająć się czymś innym-gotowaniem obiadku dla rodziców i jednocześnie odpowiedniego po przetworzeniu przez Mamusi organizm na mleko dla Potomka...potem sprzątanie (z pomocą Tatusia,który międzyczasie wrócił z pracy)...wszystko to podczas snu Potomka, który jest pod tym względem kochany...wie kiedy ma nie przeszkadzać:)
Niestety obiadu już Rodzice nie zdążyli zjeść w spokoju..tzn kto miał spokój ten miał...Mamusia miała świadomość,że Synuś (już nieśpiący i leżący na leżaczku) nie wierci się bez powodu a jest po prostu głodny...tak więc trzeba było szybko zjeść, nakarmić...i już chwila wolnego...Tatuś po obiedzie pojechał, gdyż jak zwykle ktoś Go potrzebował...Mamusia oczywiście też Go potrzebowała,ale w sumie wystarczy,że pomógł w sprzątaniu....teraz wrócił, więc żegnaj spokoju;) Zaraz trzeba wybudzać Potomka (czego nigdy Mamusia nie lubi, a co niestety jest konieczne jeśli nie chce się by synuś zasnął w głęboki sen nocny nieumyty i w ubraniu dziennym).
Tyle....niby nie aż tak wiele,a jednak jak się pomyśli,że cały dzień minął bez chwili na odpoczynek to jednak coś to znaczy...ciągle coś jest do zrobienia..i chwała Bogu,że Synuś pozwala tyle zrobić...bo np kiedyś gdy Tatuś został na parę (chyba nawet dokładnie 2) godzin sam z Synusiem to nic nie zrobił,bo ciężko zrobić coś z dzieckiem na rękach...a więc chyba Mamusia lepiej umie radzić sobie z dzieckiem a przez to może więcej zrobić...gdyby okoliczności były inne (a więc Tata na tacierzyńskim a Mama pracująca) zarośli byśmy brudem i padli z głodu:) Tym miłym akcentem kończę rozważania nad sobotą, Sobą i resztą rodziny w dniu dzisiejszym.

piątek, 3 września 2010

1 krok wstecz...

22 maja zostałam szczęśliwą matką...Ale nie zawsze tak szczęśliwie było...wcześniej wszystko co przytrafiało mi się mówiło "nie jest Ci dane cieszyć się dzieckiem" 
I jak patrzę czasem na Kubusia mojego i pomyślę,że modliłam się,żeby to nie była prawda,że jestem w ciąży to aż płakać mi się chce,że mogłam tak myśleć..a potem gdy już wiedziałam,że jestem w ciąży a objawy (wcześniej odczuwane) zaczęły zanikać to miałam nadzieję, że to oznacza,że poroniłam...

Żeby było jasne - ja baaaaaaaardzo chciałam mieć dziecko i od dnia ślubu (27.06.2009) zaczęliśmy intensywne starania... Nawet poszłam do gina,żeby zbadał czy wszystko ok i czy moge bez przeszkód starać się...i On znalazł jakiś stan zapalny i dał mi leki przeciwzapalne...ale mój mąż który miał zakaz zbliżania się do mnie (do wizyty u gina,bo planowałam robić cytologię,a wiadomo,że przed nią wykluczone jest współżycie) po przyjeździe od lekarza chciał żebym leki zaczęła brać od następnego dnia,bo przy tych globulkach współżycie też było zakazane (i On biedny kolejnych 3 tygodni nie wytrzymałby...swoją drogą to ciekawe,że teraz znacznie dłużej wytrzymuje). No więc wtedy (dokładnie 2 m-ce po naszym ślubie) nie wzięłam leków i "poprzytulaliśmy się" ...a potem gdy następnego dnia miałam zacząć brać te leki wyczytałam w ulotce chyba,że jeśli ma się najmniejsze podejrzenie,że może się być w ciąży to nie brać tych leków...więc pomyślałam tak-wczoraj były dni płodne więc wykluczać ciąży nie mogę...więc nie wzięłam leków...i potem wielokrotnie "poprzytulaliśmy się"...w końcu gdy miała się zbliżać @ i czułam już przepowiadające ją objawy (co później okazało się objawami wczesnej ciąży) uznałam - nie zaszłam ZNÓW w ciążę, więc zacznę brać te leki...no i zaczęłam..i jeszcze pamiętam,że kuzynce mówiłam o tym i mówiłam,że pewnie nie jestem w ciąży a Ona powiedziała, że Ona jak zaszła w ciążę też była przekonana,że pewnie znów nie udało się...no i potem gdy zaczął mi się @ spóźniać o tydzień byłam pewna,że to ciąża mąż uspokajał mnie twierdząc,że juz tak zdarzało mi się...co było bzdurą bo przecież wiedziałam,że nigdy nie spóźnił mi się o tak długo..i ja już czułam,że pewnie jestem w ciąży i byłam załamana! Bo co jeśli te leki zaszkodziły?! W końcu pisało nie brać!! Byłam zdruzgotana...tak chciałam dziecka a teraz sama Mu zaszkodziłam. W końcu odważyłam się zrobić test (było parę dni po spodziewanej @) ale musiałam bo szłam na grilla na drugi dzień i wiedziałam,że ostro zabalujemy. No i rano przed pracą kupiłam test...i w pracy nie wytrzymałam i zrobiłam go...Jak zobaczyłam 2 kreski (a pojawiły się dużo szybciej niż test zakładał,że trzeba odczekać) to poryczałam się..zaraz napisałam do męża-zadzwoń do mnie!!Zadzwoniłam do mamy i poryczałam się Jej i chciałam by powiedziała czy dzwonić do tego gina,co te leki mi dał (bo to Jej gin był),potem przyszła Szefowa i od razu poznała,że coś ze mną nie tak...więc jak spytała co mi popłakałam się...Ona zadzwoniła do brata lekarza żeby spytać czy coś dziecku grozi, ja zrobiłam to samo-tzn zadzwoniłam do tamtego mojej mamy gina...i Oni obaj twierdzili-nie bać się! Ale mnie nic nie mogło uspokoić....miałam wciąż wizje,że dziecko będzie chore albo kalekie przeze mnie...myślałam się,że lepiej żebym poroniła niż skazywać dziecko na chorobę czy kalectwo...potem jak mdłości i ból piersi na parę dni ustąpiły uznałam z nieukrywaną ulgą: "poroniłam"...i idąc do ginki szłam z nastawieniem, że pewnie powie,że ciąża obumarła...zresztą brat mojej szefowej powiedział,że leki w początkowej ciąży powodują najczęściej obumarcie płodu a nie Jego wady...i po 1 wizycie u ginki byłam niby zadowolona (Ona najbardziej ze wszystkich dotychczasowych lekarzy uspokoiła mnie-twierdząc,wzięłaś to wzięłaś ale nie martw się nie powinno nic się stać teraz te leki przepisuje sie i w ciąży a w ulotkach muszą pisać żeby uważać ...a potem przekonałam się,że w większości leków jest podobna klauzula!). A potem ta nieszczęsna grypa AH1N1, pobyt w szpitalu i lek na nią który też zabronony w ciąży-wszędzie zalecali zaszczepić się przed ciążą-ale co jak ja już byłam w ciąży i na dodatek mimo uważania na siebie złapałam to? Ja już tak mam,że jak ma coś się komuś przytrafić to na pewno będę to ja ...ale już wtedy byłam w 2 trymestrze i zagrożenie było podobno mniejsze...i już wtedy do wszystkiego co przydarzało mi się podchodziłam spokojniej (a było tego trochę: wciąż infekcje i opryszczka,a na koniec stwierdzony paciorkowiec, który jest groźny dla dziecka bo może zarazić się nim od matki podczas porodu, a jego konsekwencje mogą być ciężkie). 
Tyle z ostatnich 9-ciu miesięcy przed majem...
A przecież to nie wszystko! Miałam bodajże 13 lat, gdy z powodu niskiego wzrostu byłam badana genetycznie...i stwierdzono mi wtedy wadę genetyczną i Pan doktor powiedział "prawdopodobnie nie będziesz mogła mieć dzieci". Oczywiście na dziecku (jakim wtedy byłam) taka nowina nie zrobiła wrażenia-uznałam "nie będę miała dzieci i już". Ale z czasem zaczęłam zastanawiać się czy nie warto poczytać, zasięgnąć języka na ten temat i może pobadać się? I sama nie wiem czy dobrze,że czytałam tu i tam...bo aż załamałam się jak dowiedziałam się dokładnie co to za wada i czym grozi.. wada ta miała powodować problemy z rozrodem (podobno z tą wadą rzadko się zachodzi w ciążę, a jak już zajdzie się to często się poroni,albo jak już dziecko rodzi się to z wadą genetyczną-w tym z wszelkimi zespołami).
Na szczęście z pomocą przyszła moja ciocia (profesora medycyny) niezastąpiona dla mnie w dziedzinie medycyny. Dzięki Niej udało mi się szybko dostać na wizytę u specjalisty w dziedzinie genetyki. Ponowne badania genetyczne w ogóle tej wady nie wykazały i diagnoza była-nie rzutuje na zdolność rozrodu!
W ciąży robiłam badanie genetyczne płodu i te uspokoiły mnie jeszcze bardziej,gdyż synuś (już wtedy było wiadomo,że to chłopiec) przebadany był we wszystkie strony i wiadomo było jakie choroby już wykluczone i że wszystko wydaje się być ok.
I od tamtej pory (a więc połowy grudnia) byłam już spokojną i szczęśliwą przyszłą mamusią i bez stresu patrzyłam w przyszłość swojej ciąży!

Dziś jestem najszczęśliwszą osobą świata,że pomimo wszystkiego co mi się przytrafiło mam swoją taką malutką istotkę i tak wielkie szczęście...i pewnie dlatego tym bardziej kocham Go...i choć wydaje mi się, że już mocniej chyba nie można, z dnia na dzień kocham Go bardziej...

[Z dedykacją dla mojego Skarba.  cmok ]

czwartek, 2 września 2010

O mnie - słowami piosenek - tytułem wstępu do BLOGa

"Myśli czarne na co dzień mam, albo defekt inny[...]" , "a teraz serca mam dwa, smutki dwa i miłość po kres i radość do łez[...]" , "już chyba wiem, jak naprawdę można kochać, dla kogo chciałabym żyć, bo jest już ktoś kto ufa mi[...]"