wtorek, 28 września 2010

Pora na dobranoc...

I mimo,że jak co dzień tak i dziś średnio się wyspałam, to jakoś nie ciągnie mnie jeszcze do łóżka..Mały mężczyzna już mocno rozkopuje swoją kołderką,co zapowiada rychłą pobudkę na cyca, a i Duży od dawna śpi...kiedyś gdy było nas dwoje perspektywa snu z Dużym (i jedynym) była jakoś ciekawa...(i choć nie uważam,że to Małego wina to jednak pojawienie się Jego zmieniło wiele, a może tylko pokazało niedoskonałości w naszym związku?!) I choć zawsze było tak,że to On pierwszy przytulał się do podusi, bo mnie zwykle było szkoda dnia na sen,to jednak On czekał aż przyjdę do łóżka i nawet przez sen przytulał się do mnie, jakby nic wcześniej nie spał a czekał na mnie...dziś kładę się do łóżka do współlokatora, albo do obcego mężczyzny, z którym niechcący spłodziliśmy dziecko i ktoś nas zmusił do przyrzekania przy ołtarzu,a tak naprawdę oboje nic do siebie nie czujemy...
Mój Mąż ostatnimi czasy dużo pracuje (z czego w sumie cieszę się i naprawdę Jego chęci do pracy doceniam bo wreszcie poprawiła się nasza sytuacja finansowa) i wraca prawie codziennie ok 20...i ja przywykłam do tego,że wraca tylko po to by zjeść obiado-kolację, wykąpać się i iść spać,przywykłam ,że nie pomaga mi już w niczym, bo wiem,że nie bawi się tylko ciężko pracuje i wraca zmęczony,więc nie miałabym serca kazać Mu choćby zmyć naczyń po kolacji...ale , no właśnie jest ale - tylko On pracuje, tylko Jego dzień jest męczący i tylko On zasługuje na uznanie i współczucie i zrozumienie... przecież ja nie pracuję, siedzę w domu i TYLKO zajmuję się dzieckiem...przecież sprzątanie, które o dziwo codziennie jest konieczne, zmywanie (po wieczornej kolacji i często nie tylko !), gotowanie nowego obiadu, pranie, prasowanie i załatwianie różnego rodzaju spraw począwszy od spraw dotyczących dziecka (lekarze,laboratoria) a na wycieczkach po sklepach, bankach i innych miejscach skończywszy - to wszystko odwalają za mnie krasnoludki!
Z dnia na dzień oddaliliśmy się od siebie, przypuszczam,że zaczęło się od tego,że na początku rozumiałam,że mąż zmęczony wraca do domu dowypoczętej całym dniem żony i jeśli coś komuś się należy to własnie Jemu...Jemu należy się obiad na stole, a po jedzeniu kąpiel i spanie...a ja schodziłam Mu z drogi,bo przecież On taki zmęczony,więc nawet o pomoc nie prosiłam w niczym...z czasem On przyzwyczaił się do mojej samodzielności i teraz kiedy nawet mógłby pomoc to nie czuje chyba takiej potrzeby(zresztą to chyba zawsze był mój problem, nauczyłam się od mojej kochanej mamy radzenia sobie bez niczyjej pomocy a przyzwyczaić faceta,że Jego pomocy się nie oczekuje to chyba najgorsze)...a ponadto On chyba nie docenia tego co ja robię, bo przecież nigdy nie usłyszę miłego słowa,czy najmniejszego wyrazu wdzięczności i zrozumienia, a przecież tak naprawdę urabiam się codziennie porządnie. 
Przecież mój dzień to nie leżenie...pobudka najczęściej ok 7 i jak synuś już nie chce spać to i mamie nie da pospać, potem chwilę muszę się z Nim pobawić (jakąś godzinę, gdy nie chcę wstawać jeszcze a On nie pozwala zasnąć), potem ja przy akompaniamencie marudzącego syna (że raczyłam odejść od Niego i zająć się czymś) usiłuję zrobić i zjeść sobie śniadanie...potem Mały robi się mega męczący-bo już jest śpiący,więc jak zaśnie to mam chwilę dla siebie?Nie jest to ani chwila ani dla siebie...bo śpi zazwyczaj koło 3 godzin i na pewno nie jest to czas dla mnie,przynajmniej ja go tak nie spędzam.. wtedy doprowadzam mieszkanie do porządku, sprzątam bałagan po dniu wczorajszym w pokoju kuchni i łazience(jakoś codziennie tak jest), jednocześnie zabieram się za obiad a od czasu do czasu prasuję stertę maleńkich ubranek ...i tylko dobra organizacja sprawia,że zanim syn wstanie to wszystko jest zrobione...potem jak wstanie już nie bardzo mogłabym to wszystko zrobić, bo przecież ciężko wszystko robić z synkiem wymagającym stale mojej uwagi, a przecież często jest,że muszę iść pewne sprawy załatwiać, czy to do przychodni, która jest blisko czy też do różnych miejsc do miasta i wtedy to mega wyprawa na kilka godzin i kilka kilometrów pokonanych na nogach! Wtedy po śniadaniu tacham najpierw pusty wózek na parter (z 4 piętra), potem wracam po synka i idziemy do różnych miejsc, gdzie najczęściej namęczę się z wnoszeniem wózka (niestety mało jest miejsc przyjaznych matkom z dzieckiem w wózku i jak nie natrafię na uczynnych ludzi to radzić muszę sobie sama), potem powrót do domu to dopiero masakra, bo po 1 jeśli dużo czasu upłynęło od karmienia to (jak np było dziś) wracam szybkim tempem do domu przy akompaniamencie synka, którego niczym nie uspokoję...tzn jest jedna taka rzecz,ale niesienie Go to kiepski pomysł a karmienie w parku jak dla mnie tez odpada ! Potem jeszcze wejść na 4 piętro!! Wózek znów wnoszę na 2 razy Kubuś w gondoli i najczęściej zakupy, których wciąż nie nauczyłam się robić małych (gdy idę sama!) a potem stelaż...gdy jestem już w mieszkaniu padam na twarz...a wtedy Dzidzia płacze jeszcze bardziej,bo poczuł,że już nie jedzie i przypomniało Mu się,że jest głodny jak cholera...więc trzeba rzucić wszystko i nadstawiać cyca!I jak zaśnie to chwila dla mnie?! Ależ skąd, podobnie jak w przypadku, gdy akurat nie mam potrzeby wyjść z domu (patrz wyżej) zajmuję się sprzątaniem, gotowaniem itd itp...gdy przychodzi wieczór a Tatuś pracuje dłużej to i przygotowanie kąpieli jak i sama kąpiel jest na mojej głowie...potem jeszcze przygrzać obiad mężowi i zjeść z Nim, bo On oczekuje,że właśnie będę z jedzeniem czekała na Niego! A jeszcze dodać trzeba,że dodatkowym utrudnieniem dnia jest wysłuchiwanie płaczu dziecka, czasem taki płacz potrafi tak zdenerwować,że ręcę się trzęsą i człowiek czuje się bezsilny...i tylko Bogu chwała,że ja znajduję o dziwo tyle siły spokoju w sobie,że ja jako największy nerwus świata nie wychodzę z siebie,a wręcz wciąż potrafię spokojnie mówić "synuś,kochanie" i uspokajać Go...co tatuś nie potrafi, u Niego płacz dziecka szybko sprawia,że staje się bezradny i co robi?Oddaje syna mi, mówiąc "głodny jest" i wtedy umywa już ręce,bo przecież cyca nie wyjmie...I tak dzień po dniu...a przychodzi weekend i co? Tatuś ma więcej czasu dla nas? A skąd, najczęściej idzie do pracy ale na krócej, tyle,że wtedy pod Jego nieobecność ja i tak zdążę urobić się...a w ostatnia sobotę od kiedy to jesteśmy w trakcie tzw cichych dni to już przeszłam samą siebie, bo wysprzątałam dokładnie nasz główny pokój, łącznie z myciem okien , upraniem i zawieszeniem firanek , że o wycieraniu kurzy czy odkurzaniu podłogi i myciu jej już nie wspomnę bo to standard cotygodniowy...
Poza tym jak Tatuś ma wolny (czy wolniejszy dzień) to nie domyśli się,żeby pobyć ze mną-przecież ja do cholery też Go potrzebuję, wtedy najczęściej zajmuje się sobą i swoimi sprawami i jak gdzieś idzie to wciąż jest tak dawniej, wciąż nie spieszy się, przecież mógłby pomyśleć "mam dziecko, mam żonę , Oni mnie potrzebuję, musze się spieszyć"...a jak już idzie do swojej rodziny...to już w ogóle spieszyć się nie będzie...to tyle z nowych problemów, (tzn powstałych po narodzeniu dziecka) a przecież są stare problemy-Jego zbyt duże chęci do alkoholu i choć nie zdarza się na szczęście to bardzo często, to jednak wtedy nie zna umiaru, a jak już pije (a pije beze mnie,tzn ja w domu a On gdzieś, gdzie niby przypadkiem i nieplanowanie pił) to wraca w takim bojowym nastawieniu,że wychodzi na to,że to, że bardziej winną jestem ja niż On...poza tym ja wciąż nie pozbyłam się uczucia,że tak naprawdę On nigdy mnie nie kochał-przecież to ja gdy Go poznałam zakochałam się w Nim do szaleństwa, to ja prowokowałam sytuacje by się spotkać, by mieć najmniejszy z Nim kontakt, a przy tym godziłam się na wszelkie Jego propozycje i choć często później nie miałam do siebie szacunku to jednak na następną propozycję odpowiadałam w ten sam sposób - OK! Podałam Mu się na tacy w zasadzie, walczyć, zdobywać mnie nie musiał nigdy...więc nie zależało Mu pewnie tak, jakby zależało Mu gdyby musiał włożyć trochę wysiłku w zdobywanie mnie...
Tak więc kończąc moje nocne rozważania krótkie podsumowanie...nie wiem czy nadal Go kocham,a jeśli nie?To chyba oznaczałoby,że nie nigdy Go nie kochała, bo co,tak szybko by mi przeszło? W końcu jesteśmy ze sobą 3,5 roku.Więc jeśli nie kochałam Go,to wyszłam za Niego tylko dlatego,że już czas?Czy naprawdę tak bałam się,że latka płyną a ja nadal panną, bez szans na dziecko którego tak zawsze pragnęłam? Dziś chyba wolałabym przypadkowego kogoś wybrać na ojca tak, by zrobił co trzeba i zniknął...bo w razie ewentualnego rozstania z mężem batalia o syna jak i rozwód będzie bardzo bolesny dla mnie...i dopiero wtedy Mąż pokaże jakim Chamem jest-z czego zdaje sobie doskonale sprawę i wręcz jest dumny!
Myślę raczej  że nie jest tak...myślę,że jednak kocham Go,ale chwilowo nie radzę sobie z tym uczuciem? Bo tak bardzo czuję się zmęczona (choć to miłe zmęczenie:) ), a przy tym tak bardzo niedoceniana ...czasem mówię o tym co czuję mężowi i co On na to? Odbija piłeczkę "a ja to nic nie robię"...a wystarczyłoby,żeby przytulił i pokazał,że docenia wszystko co robię,bo przecież chyba nie ma tego tak mało?Chciałabym,żeby spieszył się do domu,żeby odciążyć mnie choć trochę...a ponadto chciałabym wiedzieć,że ja też dla Niego się liczę,bo coraz częściej mam wrażenie,że Syn dla Niego jest najważniejszy,a ja jestem to jestem...
Chciałabym,żeby nadal (jak kiedyś) czekał na to aż się położę nocą do naszego wspólnego łóżka, żeby mimo,że od dawna już śpi przez sen przytulił mnie i żebyśmy tak zasnęli...
Czy to za wiele czego chcę?.....



Bez tego nie umiem być szczęśliwa...szczęście i to wielkie szczęście daje mi Syn, On daje mi radości za siebie i tatusia...i tak często rozklejam się patrząc na Niego...bo dzięki Niemu uśmiecham się mimo tego,że serce krwawi...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz